Wyniki wyszukiwania frazy: uważaj czym marzysz - wiersze. Strona 109 z 123. Lonely Soul Wiersz 16 stycznia 2011 roku, godz. 20:09 8,8°C Kolejny wieczór,
Wyniki wyszukiwania frazy: uważaj czym marzysz. Strona 2 z 546. Wyniki wyszukiwania frazy: uważaj czym marzysz. Strona 2 z 546. lilkowaa Myśl 25 maja 2014
Jordania była na mojej liście marzeń, jak sobie o niej myślałam to miałam ciary na plecach. Wydawała mi się taka odległa i tak se marzyłam, czytałam, oglądał
13K views, 259 likes, 134 loves, 44 comments, 10 shares, Facebook Watch Videos from Fabryka Kreatywna: uważaj o czym marzysz, może się spełnić W tym
4.6K views, 79 likes, 14 loves, 20 comments, 8 shares, Facebook Watch Videos from C.T.C_operators: Uważaj o czym marzysz, marzenia się czasem spełniają.
Uważaj o czym marzysz, czyli jak głośno wypowiedziana myśl stała się faktem. I trach, zanim się jeszcze na dobre z tym oswoiłam, zdążyłam wypowiedzieć swoją myśl głośno w towarzystwie kilku znaczących dla mnie i tego właśnie tematu osób i chyba właśnie dzięki temu, nie wiedzieć kiedy zaangażowałam swoje siły w to
. W procesie coachingu stawiamy sobie cele. Formułujemy je tak by miały wydźwięk pozytywny. Po co? Żeby mózg właściwie zidentyfikował to, do czego ma dążyć. Raz wypowiedziane głośno stwierdzenie poparte silnym przekonaniem, że tego bardzo chcemy, daje do mózgu sygnał SZUKAJ, a ten zaczyna kombinować i dążyć do osiągnięcia celu. Bywa, że zupełnie mimochodem dookoła nas zaczynają się dziać rzeczy sprzyjające osiągnięciu tego, co sobie zakładaliśmy. Tylko, że to wcale nie jest przypadek:) To celowe działania naszego mózgu! Dlatego uważaj o czym marzysz. Przykład, czyli jak spełniłam swoje marzenie? W zasadzie to spełniłam marzenie, które nawet marzeniem nie było. Nie zdążyło się nim stać, bo od razu myśl wprowadziłam w życie. Pokonałam swoje ograniczenie. Coś co w toku coachingu zamierzałam sobie postawić za cel, którego jeszcze nie zdążyłam przepracować, bo już się udało, zrealizowało …STOP! Ja zrealizowałam:)Ucząc się i praktykując coaching indywidualny, podziwiałam ludzi, którzy prowadzą całe grupy. I kiedyś głośno powiedziałam ” chcę robić coaching dla grup i zespołów”. I stało się! Kilka dni później poprowadziłam coaching grupowy dla 13 osób! Kiedyś z podziwem, niedowierzaniem, a nawet lękiem patrzyłam na wszelkiej maści trenerów, coachów, mówców. Niewyobrażalnym, poza możliwością objęcia tego przez moją świadomości: było dla mnie zrozumienie jak to możliwe, że ten oto człowiek nie boi się stanąć przed tyloma, często obcymi osobami i mówić. Zapraszać do wykonania jakichś czynności, sprawiać, że ludzie to robią, słuchają, wynoszą dla siebie wartość. A jeszcze przy tym mówić składnie, z sensem i bez widocznego stresu. Co kiedyś o sobie myślałam? Sądziłam, że dla mnie to nieosiągalne i odrzucałam temat z miejsca, za każdym razem podziwiając tych, którzy to robią. W ogóle nawet nie próbowałam sobie siebe w takiej sytuacji wyobrazić. Kiedy szkoliłam się z coachingu już w pierwszych dniach mojego kursu wyzwaniem było poprowadzenie sesji treningowej z innymi uczniami. Stres mnie zżerał, kończyny się trzęsły, serce waliło, ręce pociły, słowa plątały. Jednak z dnia na dzień te sesje prowadziłam, mimo stresu, mimo tych wszystkich somatycznych przypadłości, które z biegiem czasu coraz mniej mi dokuczały (bo nie powiem żeby znikły całkowicie), ale jakoś tak się stało, że w okolicach 11 dnia szkolenia, czyli za razem w okolicach 11 sesji coachingu prowadzonego przeze mnie, zrodził się w mojej głowie pomysł poprowadzenia warsztatu grupowego, w konkretnym terminie, dla konkretnej grupy osób… i wiecie co?!Zupełnie nie myślałam wtedy o stresie, tylko o tym jakie będą efekty, co to przyniesie, co ludzie odkryją, jak zadziała moc grupy i mojej ulubionej techniki . Uważaj o czym marzysz, czyli jak głośno wypowiedziana myśl stała się faktem. I trach, zanim się jeszcze na dobre z tym oswoiłam, zdążyłam wypowiedzieć swoją myśl głośno w towarzystwie kilku znaczących dla mnie i tego właśnie tematu osób i chyba właśnie dzięki temu, nie wiedzieć kiedy zaangażowałam swoje siły w to, żeby pomysł stał się rzeczywistością. Umówiłam się na termin, i nawet dogadałam z bardzo inspirującą trenerką/coachem na coś w rodzaju rozmowy wspierającej, inspirującej i podpowiadającej co i jak zrobić . Okazało się (po raz kolejny już!), że słowa Coelho „I kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie Twojemu pragnieniu” -naprawdę się sprawdzają. Ten cytat oraz jeszcze jeden bardzo, ale to bardzo mi tutaj pasuje:„uważaj o czym marzysz, mózg nie zna się na żartach!”. Głośno wypowiedziane słowa zadziałały na mój mózg jak sygnał do działania, a nie tylko czcze gadanie:) Marzenie stało się faktem ! Nawet choroba nie była w stanie mnie osłabić. Poszłam, zrobiłam to, poprowadziłam. Od doskonałości leżało to o spory kawałek, ale wiecie co? Ludzie byli zadowoleni, odkrywali, poszerzali swoją perspektywę,otwierały im się oczy. Widziałam uśmiechy, optymizm, którego trochę matką się poczułam. To piękne. Nasz mózg pomaga spełniać marzenia, jeśli tylko mu na to pozwolisz. Jeśli sobie pozwolisz:) ” … kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz, jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata. I spełnienie tego pragnienia, to Twoja misja na Ziemi.” I to właśnie od dłuższego czasu czuję, że mam swoją misję i to daje mi takie poczucie spokoju, spójności. Zdecydowanie najpiękniejsze uczucie jakiego do tej pory doświadczyłam. A Ty, jak spełniasz swoje marzenia? Uważaj o czym marzysz..:) Jeśli podobał Ci się ten wpis, podziel się linkiem z innymi. Jeśli chcesz być na bieżąco, zapraszam do śledzenia mojego bloga lub zapisania się do newslettera. A tymczasem powodzenia we wdrażaniu zmian! Kasia źródło zdjęcia:
Bo żeby marzyć to trzeba mieć jaja. Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają. Serio. Hint jest taki, że życie to nie bajka. Spełnione marzenia przychodzą nieoczekiwanie, w nieodpowiednim momencie i znienacka. Spełnia się takie, trzeba je przyjąć na klatę, załadować na barki nieść przed siebie, dźwigać pod górę i nie zgubić biegnąc w dół. Przynajmniej przez siedemdziesiąt kilometrów. Wcześniej jednak, jeszcze przed zapakowaniem się do autokaru w środku nocy, trzeba się z takim marzeniem pogodzić. Dziś nic nie wygląda tak jak w dniu, w którym wymarzyłam sobie Bieg Ultra Granią Tatr. Wszystko jest inaczej. WSZYSTKO. Nowe miasto, nowa praca, nowe życie. Stary został tylko burdel do ogarnięcia. Nic nie jest tak, jak planowałam. Z moją formą na czele. Kontuzja, która ciągnie się miesiącami, też jest pasażerem na gapę. W planie jej nie było, a zadomowiła się skubana i nie wygląda na to, żeby miała się wynosić. Do tego widmo nieukończonego Lavaredo Ultra Trail i kilka innych duchów ochoczo dobijących się do drzwi. Będę musiała teraz całe to towarzystwo zabrać ze sobą. Ustawić się z nimi na linii startu, a potem zrobić wszystko, żeby zgubić jeszcze przed Wołowcem, bo od zbiegu z stamtąd niechcianych pasażerów mam komplet. Tam czekają inne duchy z miejscówkami wykupionymi w przedsprzedaży. Dwa tygodnie temu też tam na mnie czekały i trzeba im przyznać, że swoją robotę zrobiły. Po kilku wspólnych godzinach przestałam wierzyć, że jestem w stanie ukończyć mój wymarzony bieg. Tatry Zachodnie rozwaliły mnie swą zajebistą, zieloną, pozorną łagodnością. To był mój pierwszy raz na Wołowcu, Jarząbczym i Starobociańskim Wierchu. Skąd ja wzięłam przekonanie, że tamten odcinek będzie bułką z masłem to ja nie wiem. Wspaniale, łatwo, soczyście zielono i najpiękniej na świecie, dokładnie tak jak na tych wszystkich zdjęciach w Internetach, owszem było, do Wołowca. Potem było jeszcze piękniej i jeszcze bardziej zielono, ale z łatwością i łagodnością te góry nie miały już nic wspólnego. Z pierwszym krokiem w dół wróciły wszystkie strachy i zostały ze mną do samego końca. Każdy krok na zbiegu to paraliż. Łzy, wściekłość, bezradność. Jak ja mam ukończyć te zawody? Wróciłam i zaczęłam łamać się, rozkminiać i marudzić. Naprawdę dobra w tym bywam ostatnio. Że nieprzygotowana. Że przemęczona. Że dupa na zbiegach. Że będzie burza. Że ITBS. Że znów nie ukończę. Że nie zasłużyłam, żeby wystartować. … Dokładnie tak czuję. Wyjście jest jedno. Wstać w środku nocy, do ciężkiego plecaka zapakować wyposażenie obowiązkowe, marzenie i komplet strachów, a potem robić wszystko, żeby balast zgubić po drodze, a do mety donieść spełnione marzenie. Boję się, ale nie odpuszczę. Ani teraz. Ani nigdy.
Na początku zeszłego roku siedziałam w kuchni swojego mieszkania w Berlinie i w trakcie rozmowy ze znajomym powiedziałam mu niespodziewanie, że tęsknię za Mią (moją jedyną i najfajniejszą córką). Nie miało to do końca sensu, bo Mia szalała po tym samym mieszkaniu, w którym właśnie siedzieliśmy z córką znajomego, i była na wyciągnięcie ręki. Ja z kolei na co dzień za nią tęskniłam, sama nie do końca rozumiejąc, jak mogę marnować te kilka godzin darowanej mi w ciągu dnia wolności na tęsknotę za wiecznie toczącą się kulką energii. Mogłabym spędzić je na pracy lub chociażby siedzeniu i nic nie robieniu. No właśnie, ona spędzała kilka godzin dziennie w przedszkolu, a ja miałam wrażenie, że jej dzieciństwo ucieka mi przez palce. Winię za to pomysł kupna kampera, który zrealizowałam kilka lat wcześniej (kampera nr 1, bo jesteśmy obecnie na numerze 3). Doprowadził on do tego, że spędzałam z córką ładnych kilka miesięcy rocznie w drodze. Odkryłam wówczas, jak totalnie genialne jest moje dziecko. W pewnym momencie stwierdziłam, że jedynym i rozsądnym wyjściem z tej całej tęsknotowej sytuacji będzie zabranie Mii z przedszkola, wpakowanie jej do kampera i podróżowanie z nią do momentu, kiedy będzie musiała iść do szkoły, czyli przez kolejne 2 lata. Od momentu kiełkowania pomysłu do podjęcia ostatecznej decyzji minęło 10 minut. Pozostało jedynie wciągnięcie do planu Tomasza (taty) i samej Mii. Tomasz powiedział „OK” w 5 sekund, Mia odpowiedziała „super”. Poszło łatwo i bez dramatu. Kolejne dwa miesiące na przemian jeździliśmy Thelmą (naszym przyszłym domem na kółkach i kamperem nr 3) i pakowaliśmy nasze życie w Berlinie do pudeł, żeby zwolnić mieszkanie. I tak, po zdaje się kolejnych przysłowiowych 5 minutach, siedziałam w naszym 30-letnim kamperze i dopiero wtedy doszło do mnie, że moim domem oficjalnie jest samochód. Fala szczęścia, która mnie uderzyła, była niesamowita, bo właśnie zrealizowałam plan, który zawsze siedział gdzieś z tyłu mojej głowy. No właśnie, ten plan… Doświadczenie w drodze z Mią miałam spore. Kiedy skończyła roczek, zabrałam ją do Australii, gdzie prowadziłam warsztaty z fotografii kulinarnej. Kiedy miała 2 lata, pojechałyśmy na długie tygodnie do Nowej Zelandii, gdzie wspólnie kempingowałyśmy na dziko w 50-letnim kamperze. Po powrocie kupiłam swojego pierwszego kampera, który niemalże rozchodził się w szwach, i przez bite 5 miesięcy jeździłyśmy nim po Europie. Ja i Mia, tata dojeżdżał od czasu do czasu, na chwilę. To, czego nie wzięłam pod uwagę, to to, że matki są niezwykle zorganizowanymi istotami. Potrafimy żyć w kamperze, ugotować, zaplanować, popracować, a i dostarczyć wszystko w terminie, zrobić pranie w rzece. I jeszcze wstać o 4:30 rano, żeby podziwiać wschód słońca z kubkiem kawy w ręce, w bezpiecznej odległości 5 metrów od kampera, w którym śpi dziecko. Przestrzeń osobista jest w końcu ważna i potrzebna, nawet przez tę jedną godzinę dziennie. Za to trochę inaczej to wygląda, gdy do kampera wprowadził się Tomasz, zaś Mia przestała drzemać w ciągu dnia. Jak to w małżeństwie bywa, trzeba się dotrzeć, a kiedy przeprowadzasz się z mężem i dzieckiem do 12 mkw, trzeba ustalić pewne zasady, które są oczywiście nagminnie łamane przez tych, którzy ich nie wymyślali (Mię i Tomasza). W trakcie wcześniejszych lat podróżowania z Mią wypracowałam sobie pewne triki. Na przykład smażyłam rano wieżę naleśników i miałyśmy zawsze kilka na kolację i na przekąskę. Tomek zjada wszystkie naraz, więc trick jest nieaktualny. To samo tyczy się makaronu lub innego obiadu, który odgrzewałam następnego dnia. Mam też przekąski kryzysowe, bo zdarza się, że dziecko potrzebuje kawałka czekolady, by uświadomić sobie, że dziejąca się właśnie tragedia wcale nią nie jest. Tomek niczym pies myśliwski potrafi wszystkie wytropić i zjeść. Fakt ten oczywiście skrzętnie ukrywa. Jednak największym, bezczelnym i niewybaczalnym przewinieniem jest wykończenie kawy, również tej awaryjnej (tak, mam awaryjną, bo przezorny zawsze zabezpieczony, a życie przed kawą nie istnieje), i nie wspomni mi o tym. Prócz wielu mniejszych, mam jedną istotną wadę – jeśli nie wypiję rano filiżanki kawy, bez kija do mnie nie podchodź. Nie raz, nie dwa zdarzyło się niestety, że obudziłam się o 5 rano w środku lasu lub gdzieś na górze i okazało się, że kawy nie ma. Nie omieszkałam wówczas obudzić Tomasza i wypytać, gdzie ją schował. To, ile razy usłyszałam, że przecież wczoraj ją skończył i trzeba kupić nową (o czym nie wspomniał wcześniej), jest wprost nieprzyzwoite. Do najbliższej miejscowości jest 20 kilometrów, dziecko śpi, więc nie wypada go budzić dla filiżanki kawy, a ty masz w głowie setki planów zemsty. Sytuacja powtarza się nagminnie, więc poważnie zaczynam zastanawiać się nad odstawieniem trunku, by ratować małżeństwo. „Matki są niezwykle zorganizowanymi istotami. Potrafimy żyć w kamperze, ugotować, zaplanować, popracować, a i dostarczyć wszystko w terminie, zrobić pranie w rzece. I jeszcze wstać o 4:30 rano, żeby podziwiać wschód słońca z kubkiem kawy w ręce, w odległości 5 metrów od kampera, w którym śpi dziecko”. Jak wygląda życie w 12 mkw? Całkiem zwyczajnie. Jest śniadanie, obiad i kolacja, gotowanie i zmywanie. Jest zabawa z Mią i pogadanki. Oboje z Tomaszem pracujemy, z tym, że ja wstaję wcześnie rano i zaczynam pracę o 5-6 rano, zaś Tomasz ma zmianę wieczorną. To, co się zmieniło, to organizacja czasu. Nie ma mowy o jego marnowaniu, bo wybór jest prosty: albo czas z Mią, albo nadrabianie pracy. W naszym kamperze mamy wszystko, czego nam potrzeba. Prąd jest z solarów zamontowanych na dachu. Jest toaleta, jest też prysznic. Jest kuchenka, zlew i lodówka. Jest łóżko, które trzeba pościelić i powierzchnia, którą trzeba wysprzątać. Jest nawet mały poręczny odkurzacz, ręczny mikser do szejków i za dużo deskorolek na metr kwadratowy. Zmiana polega na tym, że w planie co kilka dni jest poszukiwanie wody i miejsca, gdzie tą zużytą można opróżnić. Codziennie szukamy też miejsca, gdzie możemy zaparkować na noc, bo lubimy zmiany i jeśli już żyje się w aucie, to trzeba z tego korzystać. Z ostatnim nie ma problemu, bo miejsca te są zazwyczaj na dziko i zazwyczaj są przepiękne, choć zdarza się i spanie na parkingu. To, co jest najtrudniejsze i zarazem najpiękniejsze w naszej sytuacji, to spędzanie ze sobą czasu 24/7, i to sporo tego czasu w niewielkiej przestrzeni. Okazuje się, że nie jest to trudne, ale potrzebne są pewne zasady (te nagminnie łamane). Na koniec dnia jest tak samo jak w domu, przyzwyczajasz się i staje się to dla ciebie normą. Mały metraż nie przeszkadza, widoki zachwycają, twój czas samemu (o tej 5 rano na zewnątrz kampera) staje się ulubioną rutyną. Moja rodzina ignoruje wschody słońca na rzecz snu. Obydwoje wychodzą z założenia, że im dłużej pośpią, tym lepiej dla nich i otoczenia. Więc to jest mój czas, na myślenie, na podziwianie świata, śmianie się na głos, kiedy zdam sobie sprawę, że siedzę właśnie na skale o 5 rano, popijam kawę i patrzę na ocean. A świat naokoło dopiero zacznie się budzić, albo jeszcze długo nie.
Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić!!! Alice jest typową szarą myszką. Marzy o wielkiej miłości i powodzeniu u płci przeciwnej. Piękna i kapryśna siostra Stella zaprasza ją na wakacje. Krystalicznie czysta woda, błękitne niebo i skąpana w słońcu grecka wyspa to wszystko, czego jej potrzeba, żeby odpocząć od codzienności i problemów w pracy. Gdy Alice poznaje Mila, przystojnego ogrodnika na Kethos, po raz pierwszy czuje się wyjątkowa i pewna siebie. Czy to tylko magia wakacji i przelotny romans? A może to jednak prawdziwa miłość, która przetrwa wbrew wszystkiemu i wszystkim?
Ludzi online: 252, w tym 9 zalogowanych użytkowników i 243 gości. Wszelkie demotywatory w serwisie są generowane przez użytkowników serwisu i jego właściciel nie bierze za nie odpowiedzialności.
uważaj o czym marzysz